Do dziś pamiętam rozczarowanie, jakie towarzyszyło różnym ludziom, gdy w momencie wkroczenia w rok 2000 samochody nie zaczęły jednak latać jak w „Piątym Elemencie” czy „Łowcy Androidów”, a ich życie nadal toczyło się w tym samym, spokojnym, powtarzalnym rytmie. Jednak, i chyba można powiedzieć to już z pełną odpowiedzialnością, co się odwlecze, to nie uciecze.
Minęło kilkanaście lat. Żyjemy w czasach dronów, gier sterowanych ruchami ciała i gestami, drukarek 3D. Czasach, gdy niemal każdy z nas jest podpięty do interfejsu i opleciony swoją fikcyjną, skrupulatnie konstruowaną tożsamością w mediach społecznościowych.
Oczywiście, korzyści z tego wypływających jest wiele, z otwartym światem i korespondującym z McLuhanowskimi intuicjami poczuciem funkcjonowania w „Globalnej wiosce” na czele, jednak z drugiej strony niepokojąco zagląda w oczy widmo przerażającej wizji Daniela Lopatina i Jona Rafmana z ich dającego do myślenia manifestu pod tytułem „Still Life” (rzecz szokująca, lecz wybitna, sprawdźcie koniecznie!). Osoby zainteresowane tą tematyką mogą też zaciekawić rozważania medioznawców – Lwa Manovicha i Wojciecha Chyły.
Wszystko wskazuje na to, że już na „dniach”, bo czym jest kilka lat w perspektywie całego ludzkiego rozwoju technologicznego, wykonamy kolejny krok ku coraz pełniejszej digitalizacji naszego życia – tym razem taki, który może być przełomem nie mniejszym niż oplecenie świata zasięgiem wszechobecnego Internetu. Mam tu na myśli tak zwaną rozszerzoną rzeczywistość. „Rozszerzone co?” – spytacie. Najlepiej na to pytanie odpowie ten (choć to akurat najpewniej fake, ale obrazowy) i ten (to już zdecydowanie nie) krótki filmik, będące w mojej ocenie swego rodzaju proroctwem dotyczącym tego, co za jakiś czas nas czeka.
Najprostsze rozróżnienie można by sprowadzić do tego, że o ile wirtualna rzeczywistość odgradza nas od świata (ot, przemierzamy fikcyjne uniwersum zamknięci w czterech ścianach i w przeznaczonym do tego oprzyrządowaniu), tak ta rozszerzona nakłada filtr na świat realny. A wspólna i zaakceptowana wolą większości konwencja jej funkcjonowania z pewnością szybko stałaby się czymś równie naturalnym jak nikogo już nie dziwiące sprawdzanie maila przez telefon.
Zresztą, narracja przyszłościowa nie jest tu potrzebna, bo to przecież już się dzieje, czego dowodzą chociażby ruchy największych rynkowych graczy. Google eksperymentowały ze swoimi słynnymi okularami (i wbrew rzekomemu przystopowaniu, dalej to robią), a Microsoft przygotował i wciąż rozwija intrygujący model Hololens. Mimo godnych podziwu rozwiązań, gdybym miał zgadywać, zwycięzcy w tym korporacyjnym starciu dopatrywałbym się jednak gdzie indziej. Apetyt na monopol (jak zwykle) już od jakiegoś czasu wyraźnie sygnalizuje bowiem przedsiębiorstwo Marka Zuckerberga.
Za najpoważniejszy sygnał trzeba tu oczywiście uznać wykupienie słynnego Oculus Rifta, a ostatnie stanowisko Amerykanina można by równie dobrze zastąpić synonimem: „Wiedz, że coś się dzieje”. Pomysł udostępnienia swoim użytkownikom urządzenia, które da im szansę wspólnego percypowania nowej rzeczywistości w oparciu o firmowe aplikacje może totalnie zmonopolizować rynek. Wyobraźcie sobie na przykład ludzi w dużym mieście, którzy zaznaczając zielone kółeczko wyrażają zgodę na bycie „dostępnym na ulicy”, tak że ich znajomi widzą ich lokalizację. Ci pragnący anonimowości mogą zaś nie zgodzić się na ujawnienie się w systemie. Tu z kolei pojawia się pole dla hakerów. I tak dalej, i tak dalej.
Czy jest szansa, choć oczywiście przekonamy się o tym dopiero po latach, że będzie to przełom równie znamienny jak, a co mi tam, wynalezienie druku? Mimo pewnego patosu wypływającego z tej diagnozy byłbym bardzo ostrożny z jej wyśmiewaniem. Gdy, obstawiam że w ciągu kilku lat, futurystyczny kształt „Oculusa” uda się zestandaryzować w taki sposób, że niczym dziwnym nie będzie już widok ludzi mających na twarzach okulary nie tyle poprawiające widzenie, co dodające kolejny wymiar do „nudnej” rzeczywistości, lawinowo wszyscy będą chcieli je mieć. Przechodzący tuż obok nas po poznańskim Rondzie Rataje tygrys syberyjski, tudzież statek piracki płynący sobie jakby nigdy nic po Warcie (dodajmy – w stronę jej źródła) nie będzie już wtedy niczym niezwykłym.
Sprawdź w 90 sekund, jak Twoja strona radzi sobie w sieci!
Pod lupę bierzemy aż 70 różnych parametrów.
Odbieraj regularną dawkę wiedzy i nowości ze świata digital marketingu!
Zero spamu, tylko konkrety!
Na dobry start
proponujemy Ci bezpłatnie: